Podczas gdy jedni walczą o puchar, a inni grają o tron, my zdobywamy korony! A dokładnie Trzy Korony, ponieważ to tam nasza zgraja bezecników skierowała swe kroki. Wyruszyliśmy bladym świtem… Tak bladym, że aby wstać w ogóle się nie kładłem. Prorocy mówili, że będą jedynie przelotne opady. Cóż… Przelotne to było co najwyżej słońce. Lało prawie cały czas, lecz nawet zła pogoda nie stanęła nam na drodze do zdobycia szczytu. Ledwie słońce rozminęło się z zenitem, a my już staliśmy na szczycie, podziwiając wspaniałe pienińskie widoki.
Oczywiście znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że się bałem, jednakże nie strach, lecz respekt przed przestrzenią sprawiały, że drżały mi kolana i kurczowo trzymałem się barierki. Droga w dół była trudniejsza niż się spodziewałem, ponieważ ulewa zmieniła trakt w grzęzawisko, a miejscami wręcz w rzekę błota. Niemniej prawie wszyscy (czyli wszyscy prócz Jarogniewa) wyszliśmy z tego cało.
Opuściwszy gęsty las okalający górę udaliśmy się do gospody, gdzie część zgrai uczciła nasz wyczyn złocistym trunkiem. Tam wpadliśmy na pomysł, by udać się do zamku Czorsztyn. Niestety, ktoś nas ubiegł i zastaliśmy jedynie ruiny. Nie mając już czego łupić postanowiliśmy powrócić do domu. Nie był to jednak koniec przygód, bo właśnie tego dnia mieliśmy w końcu zasłużyć na miano Prawdziwych Zbirów… Musieliśmy włamać się do mego domostwa, gdyż na skutek sabotażu (mam nawet pewne podejrzenia kto za niego odpowiada) zapomniałem klucza. Całe szczęście wszystko skończyło się dobrze: zdobyliśmy Trzy Korony, a ja dostałem się do domu. Nie pozostaje mi zatem już nic innego, jak czekać na nasze kolejne wspólne wyprawy.