Wyruszyliśmy więc wczesnym rankiem, by jeszcze przed południem poczuć, jak górski wiatr smaga nasze twarze. Za cel wyprawy obraliśmy Turbacz, dumnie górujący nad okolicznymi wzniesieniami. Był to idealny cel wędrówki, dla małej grupy żądnych przygód zbirów. Mimo przepięknej pogody, ścieżka na szczyt nie należała do najłatwiejszych. Ekwipunek z każdym krokiem coraz bardziej zaczynał nam ciążyć, a kamienie boleśnie odznaczały swą obecność na naszych stopach. Nie daliśmy jednak za wygraną i wczesnym popołudniem stanęliśmy na szczycie góry, skąd roztaczała się, zapierająca dech w piersiach, panorama Tatr. Nacieszywszy oczy pięknym widokiem, postanowiliśmy udać się do pobliskiej oberży, by tam ustalić kolejny cel naszej wędrówki.
Niestety, zanim podjęliśmy decyzję, zorientowaliśmy się, że jesień zdążyła przykryć już świat szkarłatnym zmierzchem. Ścigając się z nadciągającą nocą, udaliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca na rozbicie obozowiska. Wybór padł na niewielką dolinkę, tuż przy starej, zawalonej chacie, o której cały świat zdał się zapomnieć.
Już po chwili siedzieliśmy przy wesoło trzaskającym ogniu, zastanawiając się, co przyniesie jutro. Świt przywitał nas ciepłem promieni słońca, nieśmiało przebijających się pomiędzy kłębowiskiem pożółkłych liści. Posililiśmy się tym, co jeszcze zostało po wczorajszej kolacji i, zasypawszy ślady po naszym noclegu, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ciężko powiedzieć jak długo przemierzaliśmy kręte ścieżki, jary i żleby, zanim dotarliśmy do końca naszej wędrówki. Jedno jest pewne – nasza zgraja zdobyła kolejny szczyt swoich możliwości. A ja? Ja już czekam na nasze kolejne, wspólne wyprawy.