Ciemne chmury zarazy przez długie miesiące majaczył na horyzoncie przyszłości, przysłaniając resztki nadziei na powrót beztroskich czasów zabaw. Już w maju zdało się jednak odczuć delikatny zefir zmian, łaskawie muskający nasze twarze… Lecz nim zdaliśmy sobie z tego sprawę lekki podmuch zamienił się w przewrotną nawałnicę, która wywiała samo gęste z naszej drużyny na opromieniony słońcem gościniec. Spragnieni wiedzy i nowych wrażeń udaliśmy się w okolice grodu Kraka, by, wśród ciszy otaczających nas borów, zgłębiać tajniki dawnego rzemiosła. Coś mi się jednak zdaje, że nasz woźnica pomylił drogę, bo na miejscu – zamiast rytmicznego huku młotów i spokojnego skrobania dłut – usłyszeliśmy przeciągłe wrzaski i śpiewy. I tak oto, nim jeszcze nasze stopy dotknęła miękkiego poszycia leśnego, pojęliśmy, że właśnie rozpoczęło się doroczne bejowisko imienia Siemka z Rarogów. Czasu ledwie starczyło na rozbicie namiotów i wdzianie godnych szat, bo już tłum tańczących postaci zaczął się kłębić wokoło, częstując nas krzepkimi trunkami! Jak pisał pewien skald z Czarnolasu – od jednej przeszło aż więc do dziewięci… I tak z późnego wieczora zrobił się wczesny ranek, który powoli rozpływał się wśród leśnych oparów. Znużeni długimi i merytorycznymi rozmowami udaliśmy się na spoczynek. Pierwszy w obozie słońce powitał Bartłomiej, który rozniecił na powrót żar, nieco nadwątlony całonocną biesiadą. Drugi po nim do świata wrócił Czcibor, który w nocy godnie nadrabiał braki wokalne ilością śpiewanych ballad… Jako ostatni ze zbirowej kompaniji oczy otworzył Jarogniew, gdyż słońce zdążyło już dawno rozminąć się z zenitem, nim zaszczycił zgromadzonych cudem swych obudzin. I właśnie wtedy zdali sobie sprawę z ogromu swej tragedii… Albowiem jeden z nich nie kupił jedzenia, drugi nie umiał go przygotować, a trzeci nie był w stanie. I tak oto powstały dwie wybitne potrawy zasilające barwny jadłospis prawdziwego ZBiR-a: czarny żurek, oraz smalec panierowany w surowej kaszy.
Tak wyrafinowane menu – o dziwo – nie wzbudziło zachwytu otoczenia, choć doczekało się oficjalnych gratulacji od Gospodarzy, za najbardziej obrzydliwe żarcie, które powstało w ramach warsztatów w Bogucicach. Nie mogąc nasycić żołądków postanowiliśmy posilić nasze dusze dobrą zabawą, oglądając jak banda plebejuszy toczy zażarty bój o złote pantalony. Jednak z tyłu głowy wciąż tkwiła świadomość, że trzeba wrzucić coś na ząb, żeby przetrwać kolejną noc. Tym bardziej, że jak wieść niosła, poszukiwano śmiałków, którzy pomogą lokalnym wieśniakom w przepędzeniu upiora, który nocą kręci się po pobliskim cmentarzysku. Licząc na to, że nagrodą za pozbycie się maszkary będzie coś, co z czystym sumieniem można będzie uznać za desygnat nazwy jedzenie, ochoczo ruszyliśmy na łowy. Wraz z nieustraszonymi Knurami wleźliśmy zatem w jądro ciemności, żądni łupów i chwały, by odebrać co nasze. Przedzierając się przez nieprzeniknione ciemności, straszliwe upiory, gęste chaszcze i kultystów wszystkich bogów o jakich dane nam było słyszeć, w końcu dotarliśmy do celu wyprawy. Uzbrojeni w kołki, główki czosnku i żarliwe modlitwy przepędziliśmy zjawę dręczącą biednych wieśniaków… A potem? Cóż, potem uznaliśmy, że profesja hieny cmentarnej nie jest aż tak godna pogardy, jak zakładaliśmy jeszcze pół godziny wcześniej. Ale opłaciło się, bo po przekopaniu pradawnych kurhanów natrafiliśmy na skarb upiora, który napełnił nam żołądki i uspokoił skołatane myśli… A powitawszy świt, który jak zawsze przyszedł zbyt szybko, spakowaliśmy się na wóz i wróciliśmy do domów. A mnie nie pozostaje nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne przygody!