Gdyby ktoś zadał mi pytanie jak było na Opojadzie zdecydowanie odpowiedziałbym, że mokro. Są też i tacy, którzy z pewnością odparliby, że było niemiłosiernie gorąco. Prawda leży jednak pośrodku, ponieważ Ulucz roztacza wokół siebie niesamowitą aurę, która sprawia, że bez względu na porę roku jednocześnie jest tam gorąco, zimno, sucho i ulewnie. Jednakże, gdyby ktoś zapytał jak się tam bawiliśmy, to bez cienia wątpliwości odparłbym, że fantastycznie! Ale zacznijmy od początku… Zew Opojady wyrwał nas z najciemniejszych zakątków naszych chat i sprawił, że raz jeszcze nasza Zgraja wyruszyła naprzeciw przygodzie. By uniknąć zastojów na gościńcach wyruszyliśmy jeszcze przed południem. Jak zwykle mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, albowiem nasze wczesne przybycie zaowocowało zaklepaniem miejsca w obrębie „osady”, co z kolei było równoznaczne z tym, że nie musieliśmy nosić całego sprzętu pod wielką, stromą górę, gdzie swój obóz rozbili groźni najeźdźcy. W powietrzu ciężko wisiała groźba konfliktu. W sumie, gdy teraz się nad tym zastanawiam, to nawet nie wiem o co wtedy poszło… Ale jedno trzeba nam przyznać: szybko odnaleźliśmy się w wirze intryg, spisków i knowań – w końcu ciężko jest oszukać własną naturę. Wszystko szło dobrze, aż do momentu, gdy zapadł zmierzch. Jak dźwięk dzwonu mrok rozdarło czyjeś wołanie: nadchodzą! Uzbroiliśmy się po zęby i obstawiliśmy wszystkie bramy. Warunki były dla nas umiarkowanie korzystne… Znaczy, co prawda wróg atakował z góry i miał więcej wojowników, ale za to mieliśmy światło za plecami i było nas widać jak na dłoni. Nie muszę chyba mówić, jak to się skończyło… Nie spodziewając się, że fabuła przewidziana na dwa dni zakończy się w trzy godziny, poszliśmy urządzać chlew w miejscu, które jeszcze niedawno było naszym obozem. Tam, grając w kości i pijąc najtańsze piwo jakie udało się zdobyć w pobliskiej oberży, wsłuchałem się w to, czym żył prosty lud…
W ciszy i skupieniu słuchałem wywodów o ucisku ze strony panów, budzącej się samoświadomości klasowej, służalczej mentalności propagowanej przez religijną agitację i innym, rewolucyjnym teoriom, które mój wierny szkodnik Witold opowiadał, popijając przy tym smalec z lampki… Gdy wstałem rano w obozowisku panowała pełna mobilizacja. Niedobitki rozproszone po lesie przegrupowały się, by wymierzyć sprawiedliwość najeźdźcy. Tym razem byliśmy gotowi na wszystko. Jednak to nie wrogowie okazali się dla nas największym zagrożeniem. Był ktoś jeszcze… Ktoś, kto twardo i bezwzględnie odbierał życie za życiem, aż nie pozostał już nikt, kto mógłby stanąć naprzeciw straszliwym najeźdźcom – nasz wojewoda. Dość powiedzieć, że po brawurowej obronie grodu, zwieńczonej szaleńczą szarżą w ciemność, wysłaniu ciężkozbrojnej piechoty na bagna i zdziesiątkowaniu naszej armii za pomocą serii samobójczych ataków na wrogie wojska nie mieliśmy wyboru – musieliśmy pertraktować. Coś jednak poszło nie tak i, zanim się spostrzegłem, nasz umiłowany wódz wypchnął mnie do przodu, bym walczył w pojedynku z jakimś żądnym krwi wielkoludem. Kiedy otworzyłem oczy ktoś się nade mną pochylał… To był Witold – mój wierny pachoł. Gdy tylko zauważył, że się ocknąłem, wyprostował się i patrząc na mnie z góry odrzekł pełnym spokoju głosem: po co umierać jak bohater, skoro można dalej żyć jak ścierwo. Po czym ściągnął mi buty i hełm, by przepić je w obozie. Wtedy pojąłem, kto jest prawdziwym zwycięzcą tej wojny… Szczęśliwie, dzięki pomocy zielarki, wróciłem do zdrowia. A pisząc te słowa nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne przygody.