W naszej drużynie istnieje pewna złota zasada: jeżeli nie zbiorą się co najmniej trzy osoby, to nie ma sensu organizować wyprawy. Tym bardziej ucieszył mnie fakt, że po długim wyposzczeniu okresem izolacji, chętnych na zimową wędrówkę nie brakowało. Ustaliliśmy trasę, przyszykowaliśmy ekwipunek, zaopatrzyliśmy się w prowiant i z tęsknotą przyglądaliśmy się bajkowej zimie za oknem, czekając na upragniony wymarsz. Co mogło pójść nie tak? Wszystko. W przeddzień wyprawy przyszła odwilż, las zamienił się w bajoro, wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały ulewę, a z sześciu śmiałków chętnych na zimowisko zostało tylko dwóch. Można to już śmiało określić naszą drużynową tradycją, że wszystkie plany biorą w łeb. Znalazło się jednak dwóch takich, co w pogardzie mając mrozu szpony tnące i słońce… Ech, kogo ja oszukuję… Poszliśmy tylko dlatego, żeby udowodnić reszcie jakimi są leszczami. Z każdym stawianym przez nas krokiem ilość wody w butach rosła odwrotnie proporcjonalnie do chęci na dalszą wędrówkę. I pewnie jeszcze tego samego dnia wrócilibyśmy do domu z podkulonym ogonem, gdyby nie jedno znamienne wydarzenie – spotkanie z królem puszczy. Całkiem beztrosko brnęliśmy w błocie po kolana, gdy naszym oczom ukazał się jakiś zwierz. Początkowo myślałem, że to koń, ale po chwili namysłu doszedłem do dwóch światłych wniosków – po pierwsze, co koń miałby robić w środku lasu, a po drugie, w manuskryptach dla dzieci konie nie mają poroża. Wiedząc zatem, że to raczej nie jest koń, zaczęliśmy nieśmiało zbliżać się w jego stronę, ciekawi co to takiego. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wyjrzawszy zza krzaków ujrzeliśmy na polanie dorodnego łosia. I to żeby jednego – po chwili z chaszczy wylazło ich jeszcze kilka.
Resztki rozsądku nakazały nam się cofnąć i zachwycać się ich widokiem z bezpiecznej odległości. Łosie zniknęły tak nagle, jak się pojawiły, a reszta wędrówki minęła nam na rozprawianiu o napotkanej przez nas faunie. W końcu dotarliśmy do miejsca, które nadawało się na rozbicie obozu. Było tam w miarę sucho, a w pobliżu znaleźliśmy kilka zwalonych drzew, które mogły posłużyć zarówno do budowy schronienia, jak i rozpalenia ogniska. Powoli się ściemniało, więc żwawo podzieliliśmy się obowiązkami, żeby zdążyć przed zmierzchem i czarnymi chmurami, które niepewnie majaczyły na obrzeżach horyzontu, by zalać nam ognisko, gdy tylko stracimy czujność. Nie było to jednak konieczne, ponieważ ognia w ogóle nie udało się rozpalić. Było co prawda kilka obiecujących podejść, ale po strawieniu w płomieniach wszystkich suchych gałązek i dołożeniu czegoś większego kalibru efekt był ten sam – ciemność. Brak ognia nie sprzyjał też przyrządzeniu posiłku. Ostatecznie śnieg w garnku roztopił się raczej z litości, a letni boczek udało nam się doprawić szczyptą piachu, która nadała mu niepowtarzalnego, ziemistego posmaku. I chociaż tyle, że zdołaliśmy rozbić wiatę, bo gdy powiedziałem, że gorzej być nie może, zaczęło lać. Padało całą noc, dzięki czemu wiata zyskała dodatkowe dwadzieścia kilo, a ja jeszcze większy powód do narzekań. I całe szczęście, że powóz stał bliżej niż wynikało z naszych wyliczeń, bo cholera wie co jeszcze przydarzyłoby nam się po drodze. Zmarznięci, przemoczeni i zachwyceni spotkaniem łosi wróciliśmy więc do domów. A ja z niecierpliwością czekam na nasze kolejne, wspólne przygody!