Przemarsz z dnia 9 listopada Roku Pańskiego 2024

Dzikie ostępy Podkarpacia są domem wielu drapieżnych bestii, które czyhają w ciemnościach żądne krwi i świeżego mięsa. Niektóre z nich kryją się we mgle czekając na nieuważanych wędrowców, którzy nieopacznie skierują swe kroki w niekończące się kłębowisko bagiennych oparów. Jednakże ani wilcze watahy, ani żerujące przed zimowym snem niedźwiedzie nie są w stanie wzbudzić trwogi w sercach śmiałków, którzy zupełnie nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Podczas gdy większość z Was słysząc słowo „przemyśl” zastanowiłaby się trzy razy, czy na pewno chce iść do lasu w taką pogodę, grupa współdzielących jedną szarą komórkę Zbirów uznała to za kierunek swojej kolejnej wyprawy. Tak więc wyruszyliśmy w okolice Przemyśla, by na własne oczy ujrzeć grodzisko w Aksmanicach. A nie było to łatwe, bo cała okolica skąpana była we mgle. Ograniczona widoczność i wszechobecny opar wilgoci sprawiały, że wędrówka ciągnęła się bez końca – nikt nie wiedział gdzie jesteśmy, ani dokąd zmierzamy. Żaden punkt orientacyjny nie był w stanie przebić się przez gęstą zasłonę, jaką zasnute były lasy i pola naszych południowych rubieży. Na widok mgły gęstej jak mleko w każdym z nas budził się poeta. Całe szczęście zamiast układać fraszki skupiliśmy się na dokuczaniu Myślimirowi. A były ku temu nieważkie powody, bo nie dość, że cały czas trzeba było ratować jego rozpadający się tobół, to jeszcze zgubił nasze zapasy i zasnął na warcie.

Przy tym ostatnim trzeba mu jednak uczciwie przyznać, że w czasie jak reszta z nas nie przygotowywała się do przemarszu wcale, to Myślimir ćwiczył w ogrodzie spanie pod kocami i futrami. Trening nie poszedł na marne, bo jak zasnął wczesnym wieczorem, to wstał o świcie tylko dlatego, że worek na którym leżał zajął się ogniem. Nie ma tego złego – przynajmniej dowiedzieliśmy się, że zgubione zapasy cały czas były u niego w pakunkach, co oddaliło od nas wizję dojadania wspaniałego buliony z pora i selera, dosmaczanego słowiańską kostką rosołową. Z resztą menu było dość różnorodne, bo można było do woli wybierać pomiędzy spaloną kiełbasą, spalonym boczkiem i spalonym trójnogiem – wyglądały i smakowały podobnie. Nad ranem, gdy dym z dwóch ognisk uwędził nas i nasze barłogi postanowiliśmy wrócić do domów bogatsi o nowe doświadczenia przemarszowe. Przy gościńcu rozstaliśmy się z Mścisławem, który ledwo szedł po tym, jak wcześniejszego wieczora Tęgomir „przypadkiem” kopnął go piętą w łeb i wyruszyliśmy po własnych śladach do wozu. Okazało się, że trasa, którą błąkaliśmy się cały poprzedni dzień, przy pełnej widoczności zajęła nam mniej niż godzinę marszu. Cóż, zmarznięci, zmęczeni, przemoczeni i uwędzeni wróciliśmy do domów. A mi nie pozostaje nic innego, jak czekać na nasze kolejne wspólne przygody!