W tych trudnych czasach, gdy człowiek z coraz większym niepokojem spogląda ku naszym wschodnim rubieżom, warto mieć pewność, że przynajmniej od Bałtyku nie ma się czego obawiać. Lata knowań i spisków przybliżyły nas do innych, podobnych nam szubrawców. I oto nadszedł dzień, gdy słowa trzeba było przekuć w czyny… Tak więc na zaproszenie Drużyny Wielecko-Pomorskiej „Gryf” poselstwo ZBiR-ów wyruszyło ze słonecznego Podkarciapia na daleką Północ, by przekonać się, że wcale nie jest tak niegościnna, jak o niej mówią. Gród na Wolinie przywitaliśmy o brzasku, toteż nic dziwnego, że zastaliśmy całe miasto pogrążone w głębokim śnie. Pewnie i my oddalibyśmy się w objęcia Morfeusza, gdyby nie to, że czuliśmy na karku złocisty wzrok Imperatora, który niczym bat smagający po karkach, ponaglał nas do działania. Cały dzień błąkaliśmy się po osadzie oglądając urokliwe chaty ze wszystkimi ich blaskami i morkami. A wieczorem, korzystając z pięknej pogody i niezwykłych okoliczności przyrody, przyjęliśmy do naszej Drużyny nowych Szkodników – Tornfalka, Orna i Thyrę. Ale spokojnie, przy nas nawet baba wyjdzie na ludzi, więc nic straconego. Po uroczystościach drużynowych przyszedł czas na biesiadę, a było co świętować. Choć „uznani rekonstruktorzy” wróżyli nam ledwie rok działalności, my hucznie celebrowaliśmy osiem lat wspólnego wędrowania, szkalowania, nieszanowania i (okazjonalnej) dobrej zabawy… Czyli jak zwykle darliśmy ryja do rana, aż zachrypnięci poszliśmy się zdrzemnąć przed kolejnym dniem przygód. A było co robić, bo grafik mieliśmy napięty.
W okrojonym składzie zwiedziliśmy muzeum, zabytkowy kościół, wieżę widokową, a nawet obejrzeliśmy kurhany na wzgórzu wisielców, gdy w tym czasie reszta maruderów uczestniczyła w warsztatach i prelekcjach. Tak nam upłynął cały dzień, który zwieńczyliśmy ucztą przygotowaną przez naszego Szefanta. Co prawda w skład uczty wchodził tylko gulasz, ale po całym dniu czekania na ciepły posiłek, smakował jak boska ambrozja. Nie zabrakło też frykasów, przywiezionych przez nas z dalekiego południa. Kto chciał mógł się ugościć miodo-malinatorem i zbirowym guacamole. Kto nie chciał też się nim gościł – wiem z autopsji. A potem, niczym ćmy do ognia, przenieśliśmy się pod wielką wiatę, gdzie zwabiły nas dźwięki skocznej muzyki. I chociaż jako ostatni zeszliśmy z placu boju, to już od samego rana toczyliśmy zajadłe dyskusje o historyczności strojów, jakość materiałów, metodach wytwórczych i wszystkich tych pierdołach, które zaprzątają głowy rekonstruktorów. Udało nam się nawet spotkać Potężnego Duńczyka, ale to już zupełnie inna historia… Wieczorem, wyruszyliśmy w drogę powrotną opuszczając legendarny gród na Wolinie. Zmęczeni trudami podróży powróciliśmy do naszych domów. Nie pozostaje mi już nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne wyprawy!
Jeszcze raz serdecznie dziękujemy Drużyna Wielecko-Pomorska „Gryf” za zaproszenie i wyśmienite towarzystwo! Bez Was ten wyjazd nie miałby szans na powodzenie!