Jedynymi śmiałkami, którzy mimo wszystko zdecydowali się wyruszyć w knieję byli Czcibor i… Snorri! Wędrówka, a raczej włóczęga, zajęła nam cały dzień. Przez większość czasu ścieżka składała się z powalonych drzew i kolczastych chaszczy, ale czasem, dla ułatwienia, zupełnie znikała i trzeba było kierować się intuicją. Ta intuicja sprawiła, że miły spacer po górkach przerodził się w rekonstrukcję odwrotu wojsk Napoleona spod Moskwy. Oczywiście woda skończyła się nam jakoś koło południa, bo po co myśleć o takich błahostkach jak zapas wody! Dość powiedzieć, że spośród trzech miejsc, do których mieliśmy dotrzeć, udało nam się znaleźć tylko szczyt wzgórza, a i tak poczytuję to za sukces. Sukcesem było też to, że po całym dniu zabawy procą Asgeir osiągnął mistrzostwo w klasie strzelant i posiadł tajemną wiedzę o starożytnej technice spinjitsu. Po powrocie do obozu zmęczeni i spragnieni usiedliśmy pod drzewami, by nacieszyć się ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Na pocieszenie po trudach marszu nasz mistrz kuchni postanowił zrobić wariację na temat zupy z kołka od kiełbasy, a mianowicie rosół na wędzonych resztkach po wczorajszym rosole i sznurkach mocujących karkówkę do kija (też wczorajszych). Po kolacji padliśmy ze zmęczenia, a rano – po usunięciu kleszczy – powróciliśmy do naszych domów. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak czekać na nasze kolejne wspólne przygody!
Przemarsz z dnia 28 marca Roku Pańskiego 2025
Kolejny miesiąc i kolejna wyprawa ZBiR-ów. Tym razem w licznym, choć ikonograficznie nieuchwytnym, gronie wyruszyliśmy w okolice malowniczej miejscowości Ulucz, żeby sprawdzić co kryją nieprzebyte knieje rozciągające się nad błękitną wstęgą Sanu. Cel w założeniach był prosty – dotrzeć do trzech punktów orientacyjnych i przy okazji nie dać się pożreć lokalnej zwierzynie. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że faktycznie nic nas nie zjadło, choć kilka kleszczy próbowało. Ale nie uprzedzajmy faktów… Pierwszy obóz rozbiliśmy w cieniu nieprzebytego lasu porastającego zbocza najwyższego wzgórza w okolicy. Nie dane było nam jednak napawać się pięknymi widokami, gdyż zanim się rozjuczyliśmy, mrok spowił całą okolicę. Ukryci przed światem w leśnej gęstwinie postanowiliśmy zebrać nadwątlone siły, przed poranną wyprawą. Choć strudzony wędrowiec nie pogardzi i kobylim mlekiem, my mogliśmy się delektować najznamienitszymi mięsiwami przyrządzonymi przez Tęgomira, który z pomocą sznurka i patyka przyrządził: karkówkę na patyku, kurczaka na patyku, kiełbasę na patyku i inne cuda na kiju, o których można by opowiadać godzinami. Nasyceni wyśmienitym jedzeniem, lecz głodni nowych wrażeń udaliśmy się na spoczynek, aby rano wstać w pełni sił. Taki przynajmniej był plan. Pomimo stosunkowo prostego założenia okazało się, że instrukcje były niejasne, bo część z drużyny z samego rana odmówiła katorżniczego marszu, chłonąc piękno otaczającej ich przyrody bez konieczności oddalania się od ciepłego ogniska. Nie będąc w stanie sprostać jarom i rozpadlinom skrytym w sercu boru, trzej maruderzy postanowili poświęcić swój czas na doskonalenie umiejętności rzucania rzeczami w inne rzeczy. I sen, bo dwóch z nich przespało prawie cały dzień.