Weź ją siłą, a będzie twoja – miłość w Wiekach Średnich.

 

Czasem na planie filmu pojawia się jednostka na tyle silna i stanowcza, że jest w stanie przejąć kontrolę nad wizją artystyczną i skierować obraz w kierunku nie do końca spodziewanym. Tego typu historia miała miejsce na planie osadzonego w średniowieczu obrazu „The War Lord” z 1965 roku. Filmu właściwie zapomnianego, do tego stopnia, że sam natknąłem się na niego przypadkiem jakiś rok temu. Charlton Heston, obsadzony do głównej roli, wymusił zarówno w scenariuszu, jak i na planie, liczne rozwiązania. Prawdopodobnie istotnie pomogły one produkcji przynieść spore straty finansowe… Z drugiej strony jednak, przekazano w nasze ręce najwierniejszy realiom historycznym film tamtych czasów. Obraz zapadł w pamięć również dzięki bardzo specyficznej historii miłosnej, jaka była jego tematem.

 

Ale o co w tym biega?

 

Fabuła przenosi nas gdzieś do XI-wiecznej Flandrii, gdzie zubożały, normański rycerz w średnim wieku powraca z 20-letniej wojennej tułaczki, w bliżej nieokreślonych krainach. Scenarzyści lekko insynuują, jakoby był on krzyżowcem, ale jak wiemy krucjaty na Bliskim Wschodzie rozpoczęły się w 1095 roku, a film osadzono w XI wieku, więc ciężko pogodzić oba zdarzenia. Można więc założyć, że przez ostatnie 20 lat pacyfikował kogoś w kontynentalnej Europie, prawdopodobnie załatwiając interesy swego suwerena. Chrysagon, bo takim właśnie greckim imieniem obdarzyli tego dzielnego Normana scenarzyści, razem ze swoim równie normańskim bratem o greckim imieniu, Draco (sic!), powraca objąć skromne lenno otrzymane od suwerena w zamian za wierną służbę. Kraina nie oferuje niczego ciekawego, poza sporadycznymi najazdami piratów z Fryzji. Do tego dochodzi konieczność pacyfikowania miejscowego folkloru religijnego, tj. pogaństwa.

Sami piraci z Fryzji są ciekawym nawiązaniem do obecności wikingów w tych rejonach. Najeźdźcy ze Skandynawii faktycznie napadali wybrzeża monarchii frankijskiej, a także zaczęli osiedlać się we Fryzji. Ich największa aktywność przypadała jednak na IX stulecie, a kres wyznaczyła śmierć jednego z ich watażków, Godfrida, w 885. Po jego zabójstwie wpływy wikińskie zanikły, a ich osadników najprawdopodobniej wypędzono lub wciągnięto w tryby państw formujących się na miejscu imperium Karola Wielkiego.

Nie miejsce to na streszczanie fabuły, w której znajdzie się miejsce na oblężenie, porwanie, walkę, gwałt i odkupienie. Budżet wykorzystano sprawnie, z rozsądku rezygnując z wielkich scen batalistycznych, tudzież opowieści o przełomowych momentach w dziejach. Zamiast królewskich pałaców reżyser przenosi nas gdzieś na zapomnianą prowincję, gdzie stawką w grze jest samotna wieża i władza nad duszami kilkuset wieśniaków.

 

Jest historia czy jej nie ma?

 

Film nakręcony na rozsądnym budżecie (3,5mln$ – tyle samo co Wikingowie R. Fleischera) nie zwrócił się w kinach. Do tego szybko popadł w zapomnienie. Heston będący gwiazdą produkcji wymusił zmiany w scenariuszu, kierujące ją bliżej w kierunku kina historycznego, co w tamtych czasach oznaczało np. rezygnację z hełmów z rogami u najeźdźców z Północy. Widzimy jasną granicę pomiędzy stanami społecznymi oraz konflikty pomiędzy członkami rodzin szlacheckich, gdzie prawo dziedziczenia, przekazujące większość majątku najstarszemu synowi, zaogniało konflikty z młodszym rodzeństwem.

W odróżnieniu do nowszych produkcji (np. Królestwo Niebieskie) średniowieczna Europa nie jest przedstawiona jak wyrwana z Epoki Lodowcowej post-apokaliptyczna Sodoma, gdzie słońce nie dociera, a ludzie pogrążeni są w powszechnym obłędzie i religijnym fanatyzmie. Stroje są bogate, kolory żywe, lecz zrezygnowano z barwienia średniowiecza w jednoznacznie cukierkowych barwach. Rycerstwo nie używa zbroi płytowych, a fryzury są dostosowane do tych znanych z ikonografii. Heston nie zdecydował się jednak na zapuszczenie wąsów… Najwyraźniej były granice, których nawet on nie przekraczał. Prywatnie podmieniłbym Hestonowi tarczę na bardziej odpowiadającą jego czasom i statusowi kite shield, ale to szczegół…

 

Czas na motylki w brzuszku!

 

Nie zabrakło oczywiście historii miłosnej, z tym, że tutaj jest ona wielce specyficzna, ponieważ rozpoczyna ją gwałt. Główny bohater, rozczarowany swoim dotychczasowym życiem i miernymi perspektywami, poddaje się zauroczeniu miejscową wieśniaczką – Bronwyn (walijskie imię, w sam raz dla flandryjskiej chłopki), którą postanawia zdobyć. Ignoruje przy tym zupełnie fakt, że oblubienica nie wykazuje porównywalnego zainteresowania jego osobą. Problemem okazuje się także jej narzeczony… Ale dla chcącego nic trudnego – pan na włościach postanawia wyegzekwować swoje prawa do utęsknionej kochanki, poprzez niesławne prawo pierwszej nocy. Instytucja ta bywa sporadycznie przywoływana w kinie (Braveheart) dla podkoloryzowania postaci, które mają być nie tyle negatywne, co wręcz znienawidzone. Tym samym dając głównemu bohaterowi usprawiedliwienie do zorganizowania srogiej rzezi.

Z historycznego punktu widzenia prawo pierwszej nocy jest co najmniej dyskusyjne. Znacznie częściej jego istnienie jest wręcz podważane, więc można je śmiało uznać za fantazję scenarzystów. Dziwnym zabiegiem, który prawdopodobnie położył film na łopatki w box office, jest wyjątkowe dla Hollywood ukazanie głównego bohatera jako egzekwującego to prawo dla zaspokojenia przyziemnych potrzeb. Ktoś w wytwórni czuwał jednak nad całym procesem produkcyjnym i w pewnym momencie próbował jeszcze wyprostować historię, tak więc [SPOILER] Chrysagon wprawdzie wykorzystał seksualnie swoją poddaną, nie zwrócił jej następnego dnia prawowitemu mężowi, łamiąc daną mu umowę oraz doprowadził do śmierci męża, ojca i wielu innych, w gruncie rzeczy niewinnych ludzi, ale swoim zaangażowaniem znalazł w oczach scenarzystów odkupienie, a w sercu porwanej Bronwyn miłość…

 

Nie taki War Lord straszny

 

Generalnie do filmu podszedłem z letnim zainteresowaniem, podejrzewając niską jakość, jako powód jego zapomnienia. Tymczasem jest to jeden z niewielu filmów z Fabryki Snów (do tego z tych epickich produkcji), który naprawdę potrafi zaskoczyć fabułą! Trzeba pamiętać, że właśnie w tych produkcjach fabuła jest najczęściej pierwszą ofiarą, ponieważ z regóły jest sztampowa (Gladiator, Braveheart), zwyczajnie głupia (Królestwo Niebieskie), albo orbituje gdzieś po środku (Troja, Król Artur, Robin Hood). Ambitniejsze zabiegi najczęściej palą na panewce (Aleksander), albo doprowadzają wytwórnię na skraj bankructwa (jak fantastyczny Upadek Cesarstwa Rzymskiego). Chlubnym wyjątkiem byłaby świetna Agora, gdyby nie fakt, że to produkcja europejska.

W The War Lord samo skupienie się na prowincjonalnej społeczności, żyjącej gdzieś daleko od honoru, wielkich sojuszy, wojen i podbojów, znanych choćby z Cyda, czy lokalnego Wolina 😉 jest interesujące. Co prawda próba ukazania pogaństwa, ciągle popularnego wśród nizin społecznych, razi w oczy sztucznością, a poganie owi stanowią jakiś jasełkowy synkretyzm druidyzmu i orgiastycznych religii Wschodu, jadnak ta otoczka oddaje w pewnym sensie ducha, który ciągle bił w sercu średniowiecznej Europy. Na końcu kompletnie nieszablonowa historia miłosna, która zaskakuje w miarę rozwoju, ale może w pewnym sensie oddawać realia życia w Europie Wieków Średnich i nie tylko. W końcu jak mawiał pewien europarlamentarzysta „zawsze się trochę gwałci…”

Tytuł: The War Lord (1965)

Reżyser: Franklin J. Schaffner

Występują: Charlton Heston, Richard Boone, Guy Stockwell

  • Realizm 30% 30%
  • Fabuła 60% 60%
  • Aktorzy 70% 70%
  • Subiektywne ukontentowanie Pana Recenzenta 🙂 60% 60%

Interesujące widowisko, z rozwiązaniami dość nietypowymi dla lat 60., i niesłusznie zapomniane. Heston ciągnie film swoją kreacją, która nie ustępuje tym znanym z większych produkcji.

Ivarr – Współzałożyciel ZBiRa i członek niesławnej Rady Banitów.

Kiedyś czarownica zamieniła go w traszkę, ale już czuje się lepiej. Na co dzień robi internety, to on śledzi Twoje ruchy w sieci. Serce i duszę oddał antykowi, ale dla wikingów też znajdzie chwilę.