Już nieraz nam się zdarzało przegapić ten wyjątkowy moment, gdy mróz otulał las swoją śnieżnobiałą peleryną. Albo nie było chętnych, albo czasu, albo jednego i drugiego. Zazwyczaj prowadziło to do sytuacji, w której śnieg zdążył stopnieć, zanim Zbiry zebrały się do wymarszu. Jednak tym razem postanowiliśmy działać błyskawicznie. Gdy tylko astrologowie zapowiedzieli tydzień opadów śniegu, od razu postanowiliśmy wyruszyć. Zgłosiło się nas czterech, wyruszyło trzech, a ostatecznie dotarło dwóch – ja i Ivarr. Klasyka gatunku. Wciąż jednak łudziliśmy się, że nasz zaginiony towarzysz przybędzie do celu. Niestety, po godzinie czekania na Snorriego uznaliśmy, że warto się ruszyć, choćby dlatego, żeby nie przymarznąć do podłoża. Zaprawiliśmy się jak należy i weszliśmy w otchłań dumnej niegdyś Puszczy Sandomierskiej. Godzinami błąkaliśmy się bez celu pośród niebosiężnych drzew, podziwiając jak przebijające pomiędzy nimi słońce skrzy się na śniegu… Nasz zachwyt przerwała dopiero rzeczywistość, która jak zwykle postanowiła z nas zakpić. W pewnym momencie poczułem jak woda wlewa mi się do buta, a stabilny do tej pory grunt niebezpiecznie osunął się pod moją stopą. Zdaliśmy sobie sprawę, że tkwimy gdzieś pośrodku przysypanego śniegiem bagna i cholera wie jak długo już się po nim pałętamy.
Po przeprowadzeniu testu patyka ustaliliśmy, że woda sięga powyżej kolan, więc jeden nieostrożny krok może skutkować nieplanowaną kąpielą. Stanęliśmy przed dylematem… Czy cofnąć się i próbować obejść moczary, czy też iść w stronę majaczącej na horyzoncie linii drzew, która może oznaczać stabilny grunt? Po namyśle postanowiliśmy odrzucić koncept ominięcia mokradeł. Wierzcie lub nie, ale nadchodzący zmrok wcale nie ułatwiłby nam wędrówki, a diabli wiedzą jak daleko zabrnęliśmy w głąb bagien. Powrót mógł nas kosztować czas, który w tym momencie był na wagę złota. Chcąc nie chcąc powoli, stawiając nogę za nogą, sunęliśmy w stronę majaczącego w oddali lasu. I chyba sam Twaróg, albo Światłowód miał nas w swojej opiece, bo, po godzinie brodzenia w wodzie do kostek, stanęliśmy na stabilnym gruncie. Zmierzch był tuż tuż, więc kierując się zachodzącym słońcem, czym prędzej ruszyliśmy w stronę powozu. Szczęśliwi, zmarznięci i przemoczeni dotarliśmy w końcu do celu. A mi nie pozostaje już nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne przygody!