Nie ma w Krasnem większego święta, niż festyn z okazji Zielnej… A że zupełnie przypadkowo w tym terminie wypada też Święto Wojska Polskiego, organizatorzy postanowili poprosić nas o uświetnienie wydarzenia naszą obecnością. Wraz z Leifrem, Gniewomirem, dwójką naszych przyszłych drużynników, Żywią i Izborem, oraz moją Kasią, mimo strasznego upału, stawiliśmy się w pełnej gotowości bojowej. A skoro mowa o „boju”, to to, co działo się na pokazie walki przeszło do legendy. Otóż konferansjer nieopacznie stwierdził, że: „Rycerze teraz będą walczyć, ale proszę się nie obawiać, bo to wszystko jest na niby”. Pierwsze cepy, jakie rozniosły się echem po okolicy zmusiły go do zweryfikowania swojego poglądu. Dość powiedzieć, że w bitewnej zawierusze doszło do sytuacji, gdy Leifr atakował moim mieczem i swoim toporem, a ja mężnie broniłem się swoją tarczą i jego tarczą. Jak więc widzicie, podmianka w trakcie szarpaniny nie wyszła mi na dobre. Całe szczęście przeżyłem, by móc Wam to wszystko opisać, ale wierzcie mi, łatwo nie było. 

Po skończonym pojedynku, zmęczeni i przegrzani wróciliśmy do obozu, gdzie czekała nas ostatnia walka tego dnia – rozmowa z TURBOLECHITĄ! Dowiedzieliśmy się, że: nic nie wiemy, czytamy nie te książki, Chrobry był cesarzem, husaria walczyła z Rzymianami, a 300 lat historii to judeo-masoński spisek, który wymierzony jest przeciwko pamięci o naszych mężnych przodkach – Lechitach. Bogatsi o nową wiedzę, którą lepiej się nie chwalić, spakowaliśmy graty i czym prędzej uciekliśmy do domu. Cóż… Mam nadzieję, że nie dane nam będzie więcej spotkać jakiegokolwiek przedstawiciela tej „społeczności”.