Zieleń lasu, śpiew ptaków, szum strumieni i niemal całkowity brak ludzi – można by rzec, że to idealne warunki, by w danym miejscu zalęgły się ZBiR-y! Korzystając z odrobiny wolnego czasu postanowiliśmy poszerzyć nasze podróżnicze curriculum vitae o Gorczański Park Narodowy.
Dzień zapowiadał się piękny i słoneczny, nie chcąc go zatem marnować, z samego rana wyruszyliśmy zdobywać szczyty. Pierwsze partie lasu pokonaliśmy szybko i bezboleśnie, docierając na piękną połoninę, na której znajdowały się trzy niepozorne chatki pasterskie. Tam postanowiliśmy wybrać dalszą trasę, gdyż opcja „przed siebie”, której zwykliśmy hołdować, zaprowadziłaby nas na skraj urwiska. Obraliśmy za cel Kudłoń…
Początkowo droga pod górę była znośna, jednakże las postanowił rzucić nam trochę kłód pod nogi – i to dosłownie! Miałem już okazję chodzić po górach, łazić, maszerować, spacerować, a nawet się włóczyć, ale tym razem musiałem się przez nie przedzierać… Szlak przypominał arenę, na której starły się ze sobą dwa rozsierdzone olbrzymy. Po kilku godzinach przerąbywania się przez knieję i zdobyciu po drodze Gorca Troszackiego dotarliśmy do celu.
Po krótkim, acz krzepiącym odpoczynku doszło do nas, że noc zbliża się wielkimi krokami. Ścigani przez zapadający zmierzch wyruszyliśmy w stronę ostatniego przyjaznego domostwa, którym była waląca się chatka pasterska, o której nawet najstarsi górale już zapomnieli… Cóż, kto by pomyślał kilka lat temu, że będziemy siedzieć i pić chateau de chatelet w domu bez połowy podłogi i dachu…
A jednak! Noc upłynęła spokojnie, choć wiatr nie dawał nam zapomnieć o swojej obecności. Wstaliśmy o świcie, by przed przepowiadanymi ulewami dotrzeć na Jaworzynkę. Całe szczęście sprostaliśmy zadaniu, po którym cali i zdrowi, a co ważniejsze – niezmoczeni, powróciliśmy do domów. Cóż, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne wyprawy.