Wici i Święta Wielkanocne mają pewną wspólną cechę – mimo ruchomego terminu, nie ma wątpliwości, że się odbędą. I zgodnie z tą świecką tradycją, nasza amoralna zgraja przybyła w ostatni piątek sierpnia, by uczcić swoiste Triduum tego sezonu, poprzez wspólną zabawę. A było się z kim bawić, bo do Zamku Tenczyn przybyła prawdziwa śmietanka towarzyska Ziemi Krakowskiej i okolic. Zatem obok Gospodarzy (w tej roli oczywiście niezastąpiona Drużyna Najemna Rujewit), przyszło nam ucztować z Magami, Wojami Bolesława, Rarogami, a nawet reprezentacją Tyr Hirdu! Jednak wprawne oko, w tłumie biesiadników, było w stanie dostrzec wędrowców z tajemniczych i niezbadanych krain… I tak oto dane mi było spotkać prawdziwego dżina z kufra! Abuyin ibn Djadir ibn Omar Kalid ben Hadji al Sharidi – to imię mu rodzice dali… Normalne imię jak sam widzisz. Gdy rano bez najmniejszego problemu wróciliśmy do życia, rozpoczęliśmy istny maraton wygrywu… Od walki i strzelania z łuku, poprzez rzut pniakiem i picie piwa na czas, aż po zwieńczenie dnia w postaci turnieju bardów – cały czas się coś działo. A gdy ciężki woal nocy spowił zamkowe wzgórze, na plac boju wyszli skaldowie. Rwące potoki rymów były łapczywie spijane przez żądną poezji gawiedź, lecz zwycięzca mógł być tylko jeden. I stało się, Czcibor – najplugawszy z bardów – sięgną po laur z ręki samej Kalliope.

A gdy kurz turnieju opadł, a ciemność zdominowała podzamcze, udaliśmy się pod bramę, by w wyśmienitym towarzystwie, snuć opowieści o starych dziejach, racząc się przy tym kompotem, który choć wyglądał jak denaturat, to miał tę zaletę, że nie trzeba go było przesączać przez chleb! Pogoda jednak rychło przypomniała nam, gdzie jesteśmy – wszak Wici bez deszczu, to nie Wici. Spod bramy wycofaliśmy się do obozu, gdzie przez dłuższą chwilę dawaliśmy nieugięty opór burzy, która widząc, że tej walki łatwo nie wygra, salwowała się ucieczką. Reszta wieczoru przepadła w mrokach dziejów, by zrobić miejsce dla poranka, który rozpoczął istną drogę krzyżową dla naszego Renegata… Bo od samego świtu rozpoczęła się prawdziwa droga na Golgotę, w celu pobicie zeszłorocznego wyniku. I wiecie co? Udało się! Mimo żaru lejącego się z nieba i stanu quasi-udarowego, wróciliśmy z tarczą, obwieszeni wszystkimi kolorami medali i z prawie wszystkimi kolorami pucharów. I powiem Wam, że warto było. A gdy wieczorem niebo zasnuły ciemne chmury, my byliśmy już w drodze powrotnej do naszych domów. Cóż… Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne przygody.