Wszystko się zmienia i tylko głupcy próbują temu zaprzeczać. A że do sakwy z napisem „wszystko”, ktoś kiedyś wrzucił naszą Zgraję, to w końcu i u nas przyszła pora, by stare ustąpiło nowemu… Nadszedł czas reform! I to nie byle jakich, bo wymagających utworzenia zupełnie nowego „lewa” drużynowego. W tym celu zwołaliśmy Wiec Reformacyjny, stanowiący opus magnum dla naszych naczelnych biurokratów – Czcibora i Jarogniewa. Nie wchodząc w szczegóły tak nudne, że ciągnęły się przez 51 artykułów i 30 wniosków, udało się dobrnąć do końca obrad. Ale to jeszcze nie był koniec wiecu… Najważniejszą część zostawiliśmy na koniec – przyjęcia do Drużyny. Bo kiedy inni ludzie spokojnie spali w swych domach, gdzieś tam, pośrodku lasu, w blasku pochodni, do naszej Zgrai dołączyli Ejvind, Tęgomir, Unn, Witold, Asgeir i Radomir! A potem – klasycznie – przyszedł czas na biesiadę. Jadła i napitku nikomu nie brakowało, a ucztę uświetnił wokalny duet zawiązany przeze mnie i Witolda. Może nie śpiewaliśmy czysto, ale za to głośno! Zaś animuszu dodawała nam obecność wielkich Przyjaciół Zgrai, gdyż, nim zabawa na dobre się rozpoczęła, zjawili się (we własnej osobie) Thorin Ulfbjorn Gunnar Magnussen oraz Sigurd Szalony. Gdy rano wróciliśmy do pełni sił, nadszedł czas, by stanąć w szranki. Turnieje ciągnęły się niemal przez cały dzień, stanowiąc istną huśtawkę dla kapryśnej fortuny. A przedsmak tego co miało się tego dnia wydarzyć otrzymaliśmy już wtedy, gdy w turnieju łuczniczym laur zwycięzcy przypadł Witoldowi, który będąc ostatnim strzelcem, wygrał finał poprzez trafienie ostatnią strzałą w tarczę za 1 punkt!
Następna konkurencja wymagała założenia pancerzy, jednak najcięższe walki miały dopiero nadejść. Po turnieju bojowym nadszedł czas na gwóźdź programu – leśne manewry! Gdy po sześciu godzinach biegania między drzewami poinformowałem wszystkich, że zostały nam jeszcze dwie konkurencje, pomruk radości wydał mi się nad wyraz stłumiony. Niemniej po krzepiącym odpoczynku i misce żuru wstąpił w nas nowy duch rywalizacji. Zasiedliśmy do gry w kości. Gra miała tylko jeden szkopuł – każdy, do kogo odezwał się Witold przegrywał. W końcu i do mnie otworzył gębę, co bolało tym bardziej, że walczyłem już w finale. Freydis pokazała mi, gdzie moje miejsce, ale zemsta na Witoldzie miała inny smak – smak jogurtowca. Ostatnią konkurencją tego dnia był turniej picia piwa. Zasady nie wymagały ponownego tłumaczenia – kto pierwszy opróżni kufel, ten wygrywa. Karta się odwróciła – teraz to Witold stał się „białym koniem turnieju”, przegrywając dosłownie z każdym. Ale nie mniejsze zaskoczenie wywołał fakt, że walka finału, w której mierzyłem się z Tęgomirem, musiała mieć dwie dogrywki na pełne kufle. W końcu jednak Tęgomir mnie wyjaśnił, stając na pierwszym miejscu podium. Gdy już wszystko śmierdziało kolendrą z piwa, które uwarzył nam Snorri, uznaliśmy, że pora udać się na spoczynek. A rano, po pożywnym śniadanku i zawodach w nietrafianiu oszczepem do tarczy, zwinęliśmy obozowisko i powróciliśmy do swych domów. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne wyprawy!