Nowy rok nie przyniósł rozwiązania wszystkich starych problemów. Część z nich skryła się przed naszym wzrokiem, obrastając w głębi kniei mchem zapomnienia, by znów uderzyć w chwili, w której najmniej będziemy się tego spodziewać… Już od jakiegoś czasu po okolicy szerzyła się pogłoska, jakoby Bór Tajęcina zamieszkiwała straszliwa istota. Wywrócone drzewa, rozpruta ziemia, głębokie ślady kopyt i znikające w okolicy zwierzęta… To mogła być tylko jedna bestia – Barzant. Pradawne lechickie podania mówią o potworze tak straszliwym, że samo wypowiedzenie jego imienia wprawiało ludzkie serca w stan przedzawałowy. Nie bylibyśmy jednak prawdziwymi Zbirami, gdybyśmy nie zapragnęli ujrzeć tej straszliwej poczwary na własne oczy. Wyruszyliśmy bladym przedpołudniem, owinięci w ciepłe wełniane płaszcze, czując jak mroźne powietrze z każdym oddechem wypełnia nasze płuca. Z początku wydawało nam się, że plotki były przesadzone. Do momentu, gdy znaleźliśmy pierwsze ślady…

Cała polanka była tak rozdziobana, że przypominała żerowisko dzików. Doskonale wiedzieliśmy, że to jedna ze sztuczek Barzanta, która ma za zadanie uśpić czujność nieuważnych wędrowców. Tym sposobem, myśliwy stał się zwierzyną. Każdy krok był jak wyzwanie rzucane prosto w ślepia bestii, skrytej gdzieś w nieprzebytej gęstwinie boru. Byliśmy jak trzej błędni rycerze, krocząc dziarsko przed siebie! Naprzód, w nieznane! Aż do momentu zmierzchania, bo ciemność, wbrew pozorom, trochę ogranicza widoczność. Do tego stopnia, że wprowadziłem całą naszą drużynę prosto w środek bagna. Bestia tylko na to czekała! Usłyszeliśmy straszliwy kwik i szum, a gdy otworzyliśmy oczy, po potworze nie było ani śladu. Przełknąwszy gorycz porażki wróciliśmy do domów, absolutnie nie gubiąc się kilka razy pośród bezkresnych moczarów Bobrzego Nekromanty. Cóż… Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak czekać na nasze kolejne, wspólne wyprawy.