Rok 1018 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Kronikarze wspominają, iż z wiosny susza straszliwa nawiedziła Grody Czerwieńskie tak, że plony wzejść nie chciały. Potem mówiono, jakoby tętent kopyt niósł się pośród nocy ilekroć księżyc zasnuwały ciemne chmury. Wreszcie od zachodu zdało się widzieć dymy, które przysłaniały słońce tak, że jawiło się jako płonący krzyż na niebie. Toteż nic dziwnego, że chłopi zamieszkujący okolice Uluczu nieufnie spoglądali na przybyszy, którzy coraz tłumniej zaczęli ściągać w te okolice. Ich niecodzienne stroje i obóz bielących się na polanie namiotów zwiastować mogły tylko jedno – niewiele. Co prawda mówiło się, że Bolesław Okrutny zmierza w stronę Kijowa, ale tego kto to jest i gdzie to jest, już nikt nie raczył wyjaśnić. Toteż życie uluczańskiego chłopstwa toczyło się po staremu – jedni filc robili, inni garnki lepili, kolejni znów ryby wędzili, a byli i tacy, co to nawet na resztkach z obiadu zupę gotowali, żeby na wieczór było co podjeść. Tak było aż do czasu, gdy do obozu zawitał zbrojny hufiec eskortujący jakiegoś wojewodę. Coś tam niby mówili, że człek to ważny, bogaty i przyjechał tu władać w imieniu Bolesława, ale chyba ktoś tego nie dosłyszał, bo nim kur zapiał, wielmoża opity zwalił się pod stół i już nie wstał. Chyba nie piastował swego urzędu na tyle długo, by jakakolwiek ikonografia mogła poświadczyć jego obecność, ale nie to jest najgorsze. Tej samej nocy zaginął Siemko, miejscowy kupiec. Świta wojewody twardo utrzymywała, że posłali go z poselstwem. I nawet konia dostał! Szkoda tylko, że nad ranem znaleźli go pod lasem z raną na plecach. Wieść poszła, że to Chazarowie, dlatego z całego dobytku tylko konia ukradli, ale ja w to nie wierzę. Raczej to sprawka Połowców, bo oni chytrzejsi są i w lesie skryć się mogli.
Wojewodę zanieśli do namiotu, a nazajutrz pojawił się kolejny wysłannik od księcia. Odziany był niecodziennie, a i mówił jakoś tak dziwnie. Ludzie gadali, że to opat i biskup, ale mówili do niego ojcze. Wszyscy jakby przy nim głupieli, a najbardziej nasz karczmarz – Spitygniew. Człek wchodził do gospody, prosił o piwo, a ten na cały głos się darze: Jak śmiesz tak mówić o naszym opacie, przecież to święty człowiek?!? Tak sobie myślę, że nagrody za gorliwość oczekiwał, ale trochę się strapił, gdy opat opowiedział o tym, że nagrodę to dostanie dopiero jak umrze. Z resztą dużo gadało tej swojej nowej wierze i niezbyt nas to przekonało. Najpierw zrobił aferę, że jemy mięso, a ktoś-tam kiedyś-tam umarł, później kazał wszystkim trawę kosić w najgorszy skwar, zarządził procesję w największą ulewę, potem zrobił awanturę, że chcemy spalić wojewodę (a to przecież zwyczaj naszych dziadów), a na koniec – jak już przyszliśmy na te jego obrzędy – to zaczął gadać tak, że nikt nie rozumiał co on nam chce powiedzieć. A najbardziej to szkoda naszego sołtysa, bo za to, że zjadł opatowi jakiś chleb ze stołu, to go wybebeszyli. A przecież każdy z nas widział, że opat sam ten chleb jadł, więc to nic złego nie było. Całe szczęście nasz żerca wywróżył, że opat jak przyszedł, tak pójdzie, a Bizantyjczycy zadbali, żeby nic już do nas nie gadał. Z całego tego zamieszania chociaż tyle dobrego, że świta wojewody dla rozrywki wybiła grupę dezerterów, co się kryła w lesie, to przynajmniej haraczu nie trzeba będzie płacić. Ale pomimo tego mam jakieś złe przeczucia. Wtedy na górze, wpatrując się w święty ogień widziałem przyszłość… I coś mi się zdaje, że to dopiero początek tej przygody…
 
Serdecznie dziękujemy Drużyna Lędziańskich Wiciędzy „Watra” za wciągnięcie nas we współorganizację tegorocznego Uluczu, Jōṛa Photo Tales za wspaniałą ikonografię z wyjazdu oraz wszystkim naszym Gościom, bez których cała nasza praca poszłaby na marne! Do zobaczenia za rok na kolejnej edycji!!!